Witam wszystkich, którzy jeszcze mnie pamiętają, oraz tych, którzy mnie nie pamiętają bądź też nie chcą pamiętać.
Choć nie będę pisał za często, a możliwe, że nie napiszę już nigdy (tzn. o wrestlingu), to chciałbym poznać wasze opinie na temat owego tekstu, który sprezentowałem. Zaznaczam, iż kompletnie nie bawiłem się w jego sprawdzanie. Wpierw miał być to tekst o tym, jakie to piękne były lata 80-te, później o najlepszych wrestlerach, następnie o tym, co mnie obecnie denerwuje we wrestlingu, oraz mała lekcja historii, aż wyszło połączenie tego wszystkiego, co raczej wygląda nieco dziwnie. Tekst postanowiłem podzielić na dwa okresy 1980-1992 i 1993- aż do teraz. Ponieważ co chwilę musiałem odrywać się od pisania, wygląda to jak ciasto, do którego się nie zagląda :) Być może wyrosło za bardzo, być może za mało, może być zakalec, ale mimo wszystko chyba da się zjeść :) Zapraszam.
Choć trudno podziwiać Dana Spiveya (czyli "dziecko" ery "New Generation" WWF, znany także jako Waylon Mercy) i Sid'a (ten sam, którego arsenał technik zapaśniczych pozostał niezmienny od dnia debiutu do końca kariery, znany także jako "nożownik z Blackburn"), jako zwycięzców Battle Royal. Zresztą z Sidem & Spiveyem walczyli także m.in: Scott Hall, Brian Pillman, czy Rick & Scott Steiner, i dlatego zwycięstwo wspomnianej wyżej dwójki nieco mnie zdenerwowało, choć oglądałem już kiedyś ten show i wiedziałem jak wszystko się skończy. Gala ta, jak zapewne domyślają się nieco bardziej wiekowi fani wrestlingu, to Great American Bash '89.
Bez wątpienia, jedna z najlepszych gal w historii wrestlingu. Bardzo ciekawe walki, z dobrze zabookowanymi finishami. Sting vs. Great Muta, Lex Luger vs. Ricky Steamboat, Wargames Match, i walka wieczoru Ric Flair vs. Terry Funk. Warto było spędzić blisko trzy godziny przed komputerem. I choć, dla wielu fanów najlepszy okres w historii wrestlingu to lata 1997-2001, to dla mnie bezapelacyjnie najciekawiej było w latach 80-tych, aż do roku 1992. Owszem, było wówczas zbyt cukierkowo (WWE) i zbyt redneckowo (NWA/WCW), ale każda era ma swoje plusy i minusy. Jednakże to właśnie wtedy na ringach występowali zawodnicy, na których wzoruje się większość dzisiejszych zapaśników. To wtedy można było oglądać walki, które naprawdę przeszły do historii, i stanowiły ogromną inspirację dla tego, co podziwiamy dziś. Wtedy doszło do fenomenalnej walki Ricky Steamboat vs. Randy Savage na Wrestlemanii III, która przez długi czas była uznawana za najlepszy pojedynek w USA (tzn. do czasu pojedynków Steamboat vs. Flair), i w której pierwszy raz zastosowano tak dużą liczbę near falli. Wtedy doszło do serii pojedynków na linii Tiger Mask/Dynamite Kid, która miała niesamowity wpływ na dywizję crusierweight/lightheavyweight zarówno w USA jak i w Japonii. Wtedy narodziła się gwiazda Hulka Hogana, i pro wrestling zyskał niezwykłą popularność, a zapaśnicy zaczęli zarabiać bardzo dobre pieniądze. Wtedy także powstała pierwsza frakcja, która miała ogromny wpływ na coraz lepszą pozycję JCP - The Four Horsemen. Wtedy Jumbo Tsuruta dawał jedne z najlepszych walki w historii puroresu, i wtedy także, pojawiać zaczęli się młodzi zawodnicy, których style zrewolucjonizowały wrestling w Japonii. Mowa tu o Rikim Choshu, Akirze Maedzie, Keichim Yamadzie (Jushin Thunder Liger) czy Mitsuharu Misawie. I wtedy, pierwsze gale spod znaku FMW zaczął organizować Atsushi Onita, który miał w głowie iście diabelski pomysł, dotyczący pojedynków z eksplodującym drutem kolczastym zamiast lin. Wtedy... Cholera, wiem, że nadużywam "wtedy", ale to wszystko wtedy miało miejsce, więc - please - wybaczcie. Wracając do tematu... Były to najważniejsze lata w historii pro wrestlingu. Lata, które zrewolucjonizowały ten biznes. Ponieważ wrestling w Japonii był innym rodzajem produktu, dziś zajmę się tym, co działo się w USa. A działo się dużo. Kto odpowiadał za sukcesy?
Oczywiście, swoje zrobili promotorzy, którzy albo niszczyli (Jim Barnett - Georgia Championship Wrestling), albo tworzyli (Jim Crockett Jr. - NWA Mid-Atlantic Championship Wrestling), albo niszczyli i tworzyli (Vince McMahon Sr. & Jr. - WWF, stworzone dzięki "przejęciu" największych gwiazd z innych organizacji), ale najważniejsi byli zawodnicy. I choć to promotorzy decydowali o pushu bądź jego braku, to w tamtych latach wrestlerzy odpowiadali za jakość produktu bardziej niż w jakimkolwiek innym okresie. Tu nie chodziło o to, z kogo można zrobić gwiazdę, tylko o to, kto ma naturalny talent i na kogo zwracają uwagę fani. Nie dawano wówczas gimmicków, dzięki którym wrestler mógł się wypromować. To zapaśnik nakreślał swój wizerunek, to zapaśnik podejmował ryzyko, gdyż promotor w przypadku pierwszego niepowodzenia dziękował za współpracę nie wypłacając pieniędzy. Promotorów interesowało tylko to, aby zawodnicy wyszli na czas, dali dobrą walkę i nie upominali się o procent ze sprzedaży z biletów. Kiedy fani zaczęli zwracać większą uwagę na mic skillsy, połowa "starej gwardii" musiała zawiesić buty na kołku i poszukać nowej pracy. Nie wystarczył tylko groźny wygląd, i stiffowa praca w ringu. Druga połowa, która nie prezentowała odpowiednich umiejętności ringowych albo wzięła się do roboty, albo odpadła. Natomiast o "śmietankę" zaczęło upominać się WWF, planujące zniszczyć konkurencję. Piper, Orndorff, Snuka, Schulz, Randy Savage, Don Muraco i wielu wielu innych wreslterów, przyjechało na spotkanie z McMahonem, który każdemu powiedział, że będzie jego numerem # 1. Zawodnicy musieli podpisać kontrakty, i zrezygnować ze współpracy z mniejszymi organizacjami. Jedni się zgodzili, inni mieli wątpliwości (uzasadnione). Szybko okazało się, że numerem # 1 będzie Hogan, a reszta tylko dodatkiem. Zamiast promować galę rozwieszając plakaty, na których pisało "Main Event: Hogan vs. Orndorff", rozwieszano plakaty z logiem WWF. Nie chodziło już o zawodników tylko o markę. Ci, którzy podpisali kontrakty, nie mieli wyjścia i musieli zgodzić się na wszystko, w przeciwnym wypadku czekała ich powolna śmierć poprzez zajobbowanie. Ci, którzy kontraktów nie podpisali, mogli walczyć z McMahonem, jednak z czasem Vince miał wszystkich w garści, włącznie z Piperem, który kontrakt - jako ostatni - podpisał na kilka dni przed pierwszą Wrestlermanią. Produkt WWF zmienił się nie do poznania. To nie umiejętności i naturalny talent były najważniejsze, ale wygląd i gimmick, który spowoduje, iż zawodnik będzie świetnie się sprzedawał. Z jednej strony było to złe. Często oglądaliśmy przeciętnych wrestlerów w najważniejszych walkach. Z drugiej, świetnych wrestlerów bez charyzmy można było wypromować dając im odpowiedni gimmick. Ale Ci, którzy byli wyjątkowi, nie potrzebowali żadnej pomocy. Od 1993 r. coraz mniej było wrestlerów z naturalnym talentem, a coraz więcej "tworów", uzależnionych od promotorów. Na palcach jednej ręki można policzyć zawodników, którzy zadebiutowali po tym okresie, i rzeczywiście wybili się ponad przeciętność, dzięki ciężkiej pracy i wrodzonym umiejętnościom (bądź odpowiednim kontaktom, bez których nie mieli by, czego szukać w świecie pro wres.). **** O nich jednak w drugiej części tego tekstu ****. W NWA natomiast nadal panowało mniej "niewolnicze" traktowanie zawodników, i bardziej bazowano na ich doświadczeniu, a młodszym często pozwalano na większą improwizację, w nadziei, iż gdzieś tam kryje się kolejna kura znosząca złote jaja. Ale najważniejsze były walki, bo tak naprawdę o to we wrestlingu chodzi (chyba, że się zestarzałem i tylko ja tak uważam?).
WALKI
Oczywiście, dzisiejsze pojedynki wyglądają inaczej, są szybsze, często wykonywane są niebezpieczne spoty i przyjmowane chore bumpsy. Są widowiskowe. Ale brakuje czegoś, co sprawia, że lata 80-te i początek 90-tych były wyjątkowe, mianowicie - psychologii ringowej na odpowiednim poziomie, oraz - niestety często - 100% zaangażowania.
W latach 1980-1992 mieliśmy kilka gimmick matchy, które odbywały się sporadycznie: Cage Match, 2 out of 3 falls, Iron Man, I Quit, Falls Count Anywhere, Wargames, Last Man Standing, Chain Match, Scaffold.
To były najpopularniejsze.
1993-obecnie: Casket Match, Double Tabels, Handicap, Hell In a Cell, Ladder Match, TLC, No DQ, Elimintaion Chamber, Lumberjack, First Blood, on a Pole, Blindfold + wspomniane wyżej, oraz masa gimmick matchy z TNA (Clockwork Orange, Sadistic Madness, King of the Mountain i wiele więcej). O "atrakcjach" typu Punjabi Prison nie wspominam.
Może się się czepiam, ale połowa z tych pojedynków jest absolutnie zbędna. Są tacy, którzy powiedzą, że "wrestling musi się rozwijać". Zgadzam się w 100%. Pytanie tylko, czy jest to odpowiedni kierunek. Powiedzmy sobie wprost, w wielu z tych pojedynków, nie oglądamy NIC poza spotami i lekką dawką brawlu. W wielu przypadkach gimmick matche ograniczają zawodników, i powodują, że ogląda się je gorzej niż zwykłą konfrontację 1 on 1. Co kto lubi? Cóż, ja tego nie kupuję. Albo inaczej - kupuję gimmick matche w których zawarta jest jakakolwiek dawka wrestlingu, pojedynki, które nie ograniczają wrestlerów (jak choćby Inferno który dla mnie był bardzo słaby), i w których walczą ODPOWIEDNI wrestlerzy. Obecnie booking wygląda nieco inaczej. Organizowane są pojedynki, w których na drugi plan schodzi to, czy zawodnicy X i Y są w stanie dać z siebie maxa, i rzeczywiście umieszczenie ich w danej walce będzie sukcesem. Liczy się sam gimmick match. Bo ciekawiej, bo można lepiej wypromować... Bullshit!! Tęsknię za dobrymi walkami 1 on 1, i tęsknię za dobrymi gimmickowatymi pojedynkami. Odpowiednio poprowadzonymi, odpowiednio wypromowanymi. Za ladder matchem, który wbije mnie w fotel, i na który będę czekał przez rok albo i dłużej. To także ogromny problem. Walki tego typu odbywają się zbyt często. Kiedyś Ladder Match bądź Cage Match był wydarzeniem. Obecnie to nic specjalnego, raz na jakiś czas wystarczy włączyć RAW. Może trochę przesadzam, ale tylko trochę. Denerwujące jest także to, że obecnie jeden efektowny spot, sprawia, że fani wychwalają walkę, która poza tym jednym momentem była baaardzo przeciętna. Nie muszę oglądać pojedynków "Money in the Bank", gdzie poza spotami wrestlingu jak na lekarstwo, a sama walka jest zabookowana bardzo średnio, gdyż nie wszyscy zawodnicy w niej uczestniczący, są w stanie odnaleźć się w tego typu potyczce.
W ECW wprowadzono walki, których nie oglądano nigdzie indziej. Niemal na każdej gali ring był czerwony od krwi. Ale z czasem publiczność chciała więcej. Aż pojawiła się szansa zorganizowania PPV Barley Legal. Tyle tylko, że m.in InDemand zrezygnowało z umowy, ze względu na sytuację znaną jako Mass Transit Incident. Co zrobił Heyman? Sprzedawał taśmy z galą zawierającą owe "wydarzenie" do czasu, w którym zrozumiał, że nic mu to nie da, bo fani dobrych zapasów nie będą zainteresowani. Połowa rosteru, nie potrafiła stoczyć zwykłej walki, bez 10 chairshotów. Tak więc Heyman nakazał wrestlerom przyjeżdżać kilka godzin przed galą i... uczyć się wrestlingu. Połowa wrestlerów odpadła. A kiedy odbyło się PPV, to najlepszy pojedynek dali zawodnicy z Michinoku Pro z Great Sasuke i TAKĄ na czele. Produkt został nieco odświeżony, ale "stara" publiczność domagała się krwi, bumpsów i lesbijskich pocałunków.
I wtedy pojawiła się szansa na podpisanie umowy z TNN. Ponownie trzeba było stonować produkt. Ale było już za późno. Heyman miał jedną prawdziwą gwiazdę w osobie RVD (później także powracającego Ravena), oraz kilku midcarderów bez charyzmy, ale potrafiących dobrze walczyć. Miał także kilku zawodników, których uwielbiali fani, ale co pokazała przyszłość (a w kilku przypadkach także przeszłość) nie byli oni materiałami na mistrzów. Heyman robił co mógł, ale podczas gal dla TNN mógł postawić tylko na wrestling, a podczas PPV na wrestling i hardcore, tyle tylko, że w mniejszej ilości niż kiedyś. Ratingi ECW były coraz gorsze, aż gala zaczęła przegrywać z RollerDerby Show. Walki na PPV były dobre, ale połowa publiczności chciała nowego ECW (technika, psychologia & efektowne spoty), a druga połowa starego ECW (hardcore & garbage, duże ilości krwi).
Tak więc największe organizacje powinny zwolnić. Postawić na to, co jest esencją pro wrestlingu. Walki w najczystszej postaci, z psychologią na odpowiednim poziomie i DOBRZE zabookowanymi końcówkami. Można zarabiać, ale kiedy pewna formuła się wyczerpie trzeba będzie wymyślić coś nowego... A co jeszcze można wymyślić?
FEUDY & PROMOCJA
Ciężko obecnie znaleźć dobrze poprowadzony feud, zakończony walką, o której mówić będzie się przez lata. I nie chodzi mi tu o feud, w którym jeden z zawodników nie walczy przez rok a jak już dojdzie do decydującej konfrontacji to wygrywa przez beznadziejny finish = Sting vs. Hogan. Mówię o feudzie, którzy trzyma w napięciu od początku do samego końca. Najlepszym przykładem Austin vs Hart. Dlatego, że konflikt został przeprowadzony po mistrzowsku, finałowa walka była niezwykle emocjonująca oraz zaskakująca. Co ciekawe, był to gimmick match, który można chyba uznać za najlepszy w historii. Ale właśnie ta walka to dowód na to, że każdy nawet najlepszy pojedynek, bez dobrze poprowadzonego feudu traci wiele na wartości. Obecnie feudy są budowane "na szybko". Czasami storyline'y są przekombinowane, trudno się połapać, o co tak naprawdę chodzi. A bez tego, walka nie wywołuje odpowiednich emocji. Brak dramaturgii jest jednym z największych minusów w dzisiejszym wrestlingu.
To oczywiście także wina tak częstych gal PPV, oraz rządzy pieniądza. Kiedyś wydawało się, że PPV co miesiąc to świetna sprawa, że fani dostaną to, czego chcą, że będą oglądać swoich faworytów w ważnych walkach co 30 dni, i wszyscy będą zadowoleni, bo także i kasa będzie się zgadzać. Jednak z perspektywy czasu, widać, iż był to zabieg, który w pewnym sensie zabił wrestling w USA. Po prostu, ludzie zaczynają mieć dość poszczególnych zawodników, nie ma miejsce na spokojną i przemyślaną promocję midcardu (odsyłam do tekstu "Promocja wrestlerów w WWE" który chyba gdzieś jeszcze można znaleźć).
Jestem przekonany, że pomimo mizernych umiejętności, John Cena walczący na galach PPV 3-4 razy w roku, i podczas 30 gal RAW zamiast 54, był by równie wiarygodnym mistrzem jak kilka miesięcy temu, ale jednocześnie byłby bardziej "zjadliwy" dla fanów. Po prostu - choć byłby nudny i irytujący (nie przepraszam wszystkich fanów Johna C. za te słowa:)), to przycisk "FF" na pilocie byłby rzadziej w użyciu. Można nie przepadać za Hulkiem Hoganem (a chyba wiadomo, jak wielkim jestem "fanem" Hulka), ale każdy, kto pamięta jego występy w WCW przez pierwszy rok, wie, że fani czekali na Hulkstera z wypiekami na twarzy. Nie zapomnę jednego z odcinków WCW Worldwide, a więc gali, na której walczyli midcarderzy z jobberami, gdy nagle pojawił się Hulk i wygrał w squashu z Butcherem. Można było słuchać wywiadów, ale na walki trzeba było czekać do gal PPV (choć nie zawsze, bo sprytny Hulk lubił wziąć sobie wolne). Inna sprawa, że miał tak skonstruowany kontrakt, ale w zupełności to wystarczyło. Hulk się nie przejadł, Bischoff liczył kasę, a kiedy ruszyło Nitro i Hulkster pojawiał się na ringu częściej, wygłodniała publiczność zapełniała hale do ostatnich miejsc, aby oglądać Hogana, Stinga oraz Savage'a walczących z Flairem, Giantem czy Sullivanem (!!). Później niestety, było go już zbyt dużo. I gdyby nie przerwa na playoff NBA oglądalibyśmy go przez cały czas (te słynne 30 minutowe speeche na początku Nitro.... shit). Teraz podobne problemy mają organizacje WWE i TNA ze swoimi gwiazdami. Brak świeżości, oraz zbyt dużo "kombinowania" sprawia, że ludzie chcąc nie chcą odwracają się od produktu, i "kombinować" trzeba jeszcze bardziej. Więcej feudów o niskim poziomie strawności, robionych na szybko, niedających kompletnie nic skonfliktowanym zawodnikom. Więcej gimmick matchy, i więcej pierdół, które naprawdę nie są nikomu potrzebne. Rozumiem, że WWE = rozrywka, ale na Boga, oglądanie walk z udziałem Div praktycznie na każdej gali, oglądanie karłów, pieprzenia się w ringu, szukanie biologicznego ojca, śmierć właściciela, i pasy trafiające w ręce ludzi, którzy powinni jeszcze trochę poczekać, bądź w ogóle nie powinni ich trzymać - coś jest nie tak. W TNA nie jest o wiele lepiej. Niemal na każdej gali PPV mamy te same twarze, od kija i jeszcze trochę gimmick matchy, każdy zawodnik z X Division wykonuje akcje niczym z Matrixa, ale... To wszystko już było.
Dawniej aby się wybić, trzeba było mieć to "coś". Dziś wystarczy muskulatura (na szczęście nie w każdym przypadku - Samoa Joe), oraz gimmick i kilka miesięcy w rozwojówce.
Na czym więc powinny skoncentrować się organizacje w USA? Na wrestlingu. Nie na gimmickowatych pojedynkach. Nie na badziewnych feudach, które owszem - wywołają uśmiech na twarzy, ale nie przejdą do historii i nikt nie będzie o nich pamiętał po 2-3 latach. Można powiedzieć tak - rozrywka jest dobra ale w nadmiarze niszczy tradycję. A bez tradycji, nie ma to już ze sobą wiele wspólnego.
WRESTLERZY
Na początku wychwalałem galę Great American Bash '89. Może dlatego bo można zobaczyć najlepszych wrestlerów lat 80-tych, oraz wiele przyszłych gwiazd, które toczą ze sobą naprawdę bardzo dobre walki? Ogólnie lata 1980-1992 to "narodziny" wielu talentów. Natomiast od roku 1993 zaczęła panować posucha. Napiszę więc kilka słów o tych, którzy sprawili, iż tamte lata były najlepsze. Ale nie zapomnę także o tych, którzy pojawili sie nieco później, czyli w 1993 r. Przy niektórych napiszę także kilka zdań o najciekawszych walkach jakie stoczyli. Zaznaczę, iż starałem się wybrać najważniejszych zawodników, ale nie takich, którzy wszystko zawdzięczają odpowiedniemu gimmickowi bądź giga pushowi, ale bardzo ciężkiej pracy bądź talentowi. Wrestlerów podzieliłem na trzy kategorie: Main Event (najważniejsi, najlepsi), Mid Card i lowcard
1980 - 1992
Main Event:
Ricky Steamboat - swego czasu, był jednym z najlepszych zawodników w USA. Ogromne umiejętności ringowe + wrodzony talent do bycia babyfacem, ugruntowały jego pozycję w WWF oraz NWA.
Pamiętany przede wszystkim ze względu na walki z Falierm. Owszem, były to najlepszej pojedynki w ich karierach, ale Ricky miał na koncie kilkanaście innych walk godnych uwagi i oceny na poziomie - przynajmniej - ****. Wspomniałem wcześniej o jego fenomenalnym starciu z Randym Savagem. Może się wydawać, że ten pojedynek się "zestarzał", ale nadal twierdzę, że jest to potyczka, która spokojnie znajdzie miejsce w TOP 5 walk z lat 80-tych (przynajmniej na mojej prywatnej liście). Duża liczba near falli, dramaturgia, świetne akcje, szybkość oraz psychologia zarówno z jednej jak i z drugiej strony - ta walka to klasyk. Jednak najlepsze pojedynki Steamboat toczył w NWA/WCW. Potrafił zrobić dobrą walkę z Lexem Lugerem!! walkę na poziomie ****. Z tym samym Lugerem którego nie dało się oglądać od drugiej połowy lat 90-tych, i tym samym Lugerem, który pod koniec umowy z WCW (tej pierwszej) lenił się jak cholera, nie sprzedając akcji rywali, i wykonywał tylko bodyslamy i clothesline'y. Steamboat, za walki z Lugerem powinien dostać medal za odwagę. Jeżeli zaś chodzi o pojedynki z Flairem, to medal nie jest mu potrzebny. Każdy, kto ogląda ich walki, zdaje sobie sprawę, że jest to wrestling w najczystszej, najlepszej postaci. I przede wszystkim - nie każda walka, którą stoczyli była gimmick matchem, a jednak oglądało się je doskonale. Czy był to zwykły single match, czy Iron Man Match, czy 2 out of 3 Falls - były niesamowite.
Najlepsze walki:
- Ricky Steamboat vs Ric Flair - 17.04.1994 - Spring Stampede - ostatnia walka Flaira ze Steamboatem która stała na bardzo wysokim poziomie. Dziś już praktycznie nie ma takich walk. Pojedynek bardzo dobry pod względem technicznym, nie toczy się w szybkim tempie, ale warto zwrócić uwagę na zachowanie Flaira, który zaczyna odgrywać heela ze względu na planowany turn i program z Hulkiem Hoganem, który ma rozpocząć kilka miesięcy później. Finish nie jest najlepszy, ale wiadomo, dlaczego wszystko skończyło się tak a nie inaczej (wspomniany program Flair vs Hogan). Steamboat po tej walce zaczął feud z Austinem, który sprawił, że - wówczas "Stunning" - Steve Austin, zaczął być postrzegany jako nowy materiał na mistrza. Jak to się skończyło? Austin był zbyt dobry, Hogan nie chciał jobbować, Bischoff posłuchał Hogana, zwolnił Austina, a ten trzy lata później stał się jedną z największych gwiazd w historii wrestlingu. Ahhh, to WCW i "promowanie" talentów... Wspomniałem o tej walce, dlatego, bo nie była tak dobra jak ich pojedynki, z 1989 ale, to jedna z ostatnich naprawdę bardzo dobrych potyczek z udziałem Steamboata.
- Ricky Steamboat vs Lex Luger - 23.07.1989 - Great American Bash - Luger czyli maszynka do nie sprzedawania ciosów kontra jeden z najlepszych zawodników w historii, umiejący sprzedawać jak mało kto. Efekt? Chyba najlepsza walka w karierze Lugera. Sposób w jaki Steamboat poprowadził Lexa, to po prostu majstersztyk. Swoje robi także publiczność, która reaguje na wszystko, co dzieje się w ringu. Ostatecznie Luger wygrywa przez DQ, po tym jak Steamboat zabrał mu krzesło i sam zaatakował przeciwnika. To nie był wymarzony finish, ale bez tej walki GAB '89 nie byłoby uznawane za tak dobrą galę. Luger w nagrodę otrzymał program z Flairem, a następnie pas mistrza świata. Dzięki temu można go uznać, za jedno z największych beztalenci, z tytułem na koncie.
- Ricky Steamboat vs Randy Savage - 29.03.1987 - Wrestlemania 3 - o tej walce napisano już baaardzo dużo, i widział ją praktycznie każdy szanujący się fan wrestlingu. Ten pojedynek był zwieńczeniem kilkumiesięcznego feudu, kiedy to Savage w brutalny sposób zaatakował Steamboata, i niezbędna była hospitalizacja. Steamboat powrócił, i zdobył tytuł po fantastycznej walce, która była uznawana, za jeden z najlepszych pojedynków w latach 80-tych. I nic dziwnego. To klasyczny przykład na to, że psychologia, near falle, i odpowiednio poprowadzony feud + reakcja publiczności, sprawiają że zwykła walka jest lepsza niż jakikolwiek spotfest.
- Ricky Steamboat/Sting/Barry Windham/Dustin Rhodes/Nikita Koloff vs. Steve Austin/Arn Anderson/Rick Rude/Bobby Eato/Larry Zbysko - 17.05.1992 - Wrestle War 1992 - chyba najlepszy "War Games" match jaki oglądałem. Świetna obsada i wielkie emocje. wprawdzie Steamboat nie jest tu postacią najważniejszą, ale i tak zaprezentował się z jak najlepszej strony. Ten pojedynek to doskonały brawl, w którym nie brakuje krwi.
- Ricky Steamboat vs Ric Flair - 20.02.1989 - Chi-Town Rumble - nie będę się za bardzo rozpisywał o pojedynkach S. vs F. gdyż to po prostu trzeba zobaczyć. walka, w której Steamboat zdobył tytuł mistrza NWA. Mój ulubiony pojedynek, z udziałem tych dwóch zawodników, aczkolwiek ich następne konfrontacje były równie dobre. Był to Iron Man Match, i panowie spędzili w ringu 60 minut. Niby nic nadzwyczajnego, Michaels i Hart też dali radę, a Chris Hero i CM Punk walczyli jeszcze dłużej. Jednak jest to chyba najlepszy Iron Man Match jaki widziałem.
- Ricky Steamboat vs Ric Flair - 02.04.1989 - Clash of the Champions 6 - 2 out of 3 falls. Pojedynek pełen dramaturgii, który zakończył się zwycięstwem Steamboata.
- Ricky Steamboat vs Ric Flair - 07.05.1989 - Wrestle War -
dla wielu osób najlepsza walka w historii. Dla mnie, na pewno w czołowej 5 ale nie najlepsza . Nie był to gimmick match. Pojedynek trwał niewiele ponad 30 min. i Flair zdobył tytuł. Swoje zrobiła także publiczność. Świetna walka. Warto wspomnieć o tym, co stało się później... Dragon postanowił zawiesić buty na kołku, ale jednak powrócił zupełnie nieoczekiwanie w 1991 r. w... przebraniu - a jakże - smoka. Vince zrobił sobie jaja z Ricky'ego, co było zemstą za fakt iż odszedł do NWA, i zdobył tam najważniejszy tytuł. Na szczęście, Ricky szybko się zorientował, że jego kariera zmierza do nikąd i przeskoczył do WCW, gdzie ponownie toczył doskonałe walki.
Steamboat to zawodnik, którego zawsze uwielbiałem oglądać. Szkoda, że kontuzje przerwały jego karierę, ale chyba zakończył ją w najbardziej odpowiednim momencie. Nie sądzę, aby Ricky, odnalzał się w produkcie, który oglądaliśmy od 1996 r. Nie dlatego, że był za słaby. Po prostu - nie pasował do tego co oferowało wówczas WCW (o WWF nie wspominając), do feudu z NWO, do 20 minutowych speechy. Ricky najmocniejszy był w ringu. A nie miałby wówczas zbyt wielu okazji, aby zaprezentować się z dobrej strony, i ze względu na małą ilość czasu jaką by dostawał, i ze względu na przeciwników, z którymi toczyłby pojedynki.
Randy Savage - na początek odp. na pytanie "dlaczego Savage otrzymał tak duży push w WWE?"
Odp:
1. Gimmick
2. Umiejętności ringowe
3. Miss Elizabeth
O pierwszym pisać nie trzeba. O drugim - już tak. Obecnie mało kto pamięta świetne walki Savage'a, w WWF a nawet w WCW. Swego czasu był to wrestler kompletny. Kiedy było trzeba, stoczył solidny techninczy pojedynek. Innym razem dziki brawl. A do tego potrafił "latać". Oczywiście, brakowało mu sporo do Jimmy'ego Snuki, ale Savage był wówczas na topie, i w pełni na to zasługiwał. Co najważniejsze - potrafił odgrywać zarówno heela jak i face'a, i poprowadzić słabszych zawodników do dobrej walki. Sądzę jednak, że bez Miss Elizabeth (RIP) Savage miałby o wiele trudniej. Co by nie mówić, Macho & Elizabeth tworzyli team, ciężko było sobie ich wyobrazić osobno. A jednak Vinny postanowił ich rozdzielić na prawie 3 lata i Elizabeth przyłączyła się do Hogana, który ostatecznie zdobył tytuł na WM5. Pamiętna to była chwila, także dlatego, bo Hogan dał przyzwoitą walkę! Savage to świetny wrestler, który stoczył jeszcze kilka dobrych pojedynków w WCW, zanim zawiesił buty na kołku i oby już nie wracał (zwłaszcza po tym co zaprezentował w TNA). W latach 80-tych był to trzeci najważniejszy wrestler dla WWF po Hoganie i Piperze. I najciekawsze - zdecydowanie lepszy jako heel, ale największe sukcesy święcił jako face.
Walki:
- Randy Savage vs. Hulk Hogan - 02.04.1989 - Wrestlemania V - Savage poprowadził Hogana do jego najlepszej walki, według mnie lepszej niż pojedynek z U.Warriorem na WM VI. Poza tym, Randy sprzedaje wszystkie akcje Hulka, a publiczność jest świetna.
- Randy Savage vs. Ric Flair - 05.04.1992 - Wrestlemania VIII - jeden z najlepszych main eventów w historii WM. Flair i Savage dali doskonałą walkę, z emocjonującym i zaskakującym finishem. Flair konkretnie się pociął dodając walce dramaturgii. Ahhhh... A czy ja napisałem, że to był main event? Sorry, pomyłka, to mógł być main event, ale zamiast tego oglądaliśmy pojedynek Hogan vs. Sid...
- Randy Savage vs. Ultimate Warrior - 24.03.1991 - Wrestlemania VII - Savage to chyba jeden z nielicznych zawodników, który stoczył dobre walki z Warriorem i Hoganem. Bez wątpienia, była to najlepsza walka Warriora. Randy poprowadził go po mistrzowsku. I jak zwykle - sprzedawanie akcji rywala na najwyższym poziomie.
- Randy Savage vs. Ricky Steamboat - 29.03.1987 - Wrestlemania III - nie będę pisał o tym pojedynku, bo temat wyczerpałem przy okazji Steamboata. Ale powtórzę - kto nie widział, pozycja obowiązkowa.
Roddy Piper - bez wątpienia, gdyby nie Piper nie doszłoby do "Rock 'n' Wrestling Connection". Hogan był człowiekiem, dzięki któremu WWF stało się bogatsze i bardziej popularne, ale o to Piper brał na siebie odpowiedzialność w najważniejszych momentach. Kiedy miał kopnąć Cyndi Lauper, jeden z road agentów powiedział "koniec jej kariery, może być początkiem twojej" sugerując aby Roddy poszedł na całość i zaatakował z niemal całą siłą. Piper jednak tego nie zrobił. Nie poszedł na całość, a i tak świetnie wykonał swoją robotę, i cała sytuacja znalazła się na pierwszych stronach gazet w Stanach. Później stworzył segment Piper's Pit, który również przeszedł do Historii. O ile Hogan zachęcał do picia mleka, czy mycia zębów, Piper promował walkę, która miała się odbyć na WMI. Był jednym z nielicznych wrestlerów w WWF, który robił to co było słuszne dla biznesu, a nie to co nakazali bookerzy. W swojej karierze pozwolił się spinować zaledwie kilka razy (raz w walce ze swoim kuzynem, Bretem Hartem na WM8), przez co także przeszedł do historii. Jeżeli chodzi o walki z udziałem Pipera, to nie były one widowiskowe, ale były realistyczne. Łamał, rozciągał, drapał - robił wszystko, aby zniszczyć swojego przeciwnika. Jednym z najbardziej pamiętnych pojedynków, był jego chain match z Gregiem Valentinem. Nie było tam zbyt dużo wrestlingu, było natomiast mnóstwo agresji. Mało, kto pamięta jednak, że Piper toczył także 60 minutowe pojedynki, kiedy walczył w Charlotte, a jego rywalem był Buddy Rose. Natomiast w WCW był cieniem samego siebie. Miał ogromne problemy z biodrem, i nie mógł robić nic poza chopsami i kopnięciami. Ale przy mikrofonie nadal był świetny. Za Piperem w ringu przepadam średnio. Jednak Piper przy mikrofonie to mistrzostwo świata. W latach 80-tych tworzył historię.
Walki:
- Roddy Piper vs. Bret Hart - 15.04.1992 - Wrestlemania 8 - chyba jedna z najlepszych o ile nie najlepsza walka w karierze Pipera. Jak zwykle Piper walczył, stiffowo, ale to Bret zdobył tytuł. Piper dał się czysto spinować, co w zasadzie nigdy mu się nie zdarzyło, ale dla swojego kuzyna zrobił wyjątek. Zresztą jak napisał w swojej biografii - "jeżeli ktoś zasługiwał na push, i jeżeli miałem już z kimś przegrać, to tym człowiekiem był Bret Hart".
Hulk Hogan - Brother! nie chciałem go tu umieścić, ale muszę. Hogan otrzymał szansę i wykorzystał ją w 200%. Brother! McMahon postawił właśnie na niego, a miał z kogo wybierać. Hogan nigdy nie był mocny w ringu, ale był dobry przy mikrofonie i jako babyface. Miał charyzmę. Sprzedawał się niesamowicie. Sprawdził się w swojej roli i zasłużył na te kilka zdań. Czy się to komuś podoba czy nie, Hogan sprawił, że wrestlerzy zaczęli zarabiać dobre pieniądze (a on sam największe), i dzięki niemu podział face/heel miał sens. Wcześniej dany zawodnik jechał np. do Atlanty i był uznawany za heela, następnego dnia pojawił się w Memphis i publiczność reagowała jak na face'a. Hogan był jednym z pierwszych prawdziwych face'ów, który walczył ze złem w każdej postaci, nawet brudnych zębów. Brother! Natomiast w WCW przepoczwarzył się w heela, ale tylko przez kilka miesięcy był na topie. Później ludzie wymiotowali widząc Hogana i Bischoffa, stojących w ringu gotowych do wygłoszenia 20 minutowego speechu. Brother! Można powiedzieć, że był także prawdziwym heelem. Nie dlatego, bo tak fenomenalnie odgrywał swoją postać, ale dlatego, bo naprawdę każdy chciał aby Hogan zniknął z TV. Kiedy uciekał na czas trwania playoffów NBA, WCW dało się oglądać. Hogan znalazł się jednak we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Farciarz, jakich mało. A do tego spryciarz. W latach 80-tych niezwykle ważna postać dla pro wrestlingu. Później jego morderca...
Walki:
Z uwagi na to, iż staram się być obiektywny, napiszę tylko o jednej walce, albo raczej wspomnę gdyż... i tak napisałem już swoje przy okazji Savage'a. A więc... Brother:
- Hulk Hogan vs. Randy Savage - 02.04.1989 - Wrestlemania V
- Hulk Hogan vs. Ultimate Warrior - Wrestlemania VI - pojedynek na pewno przeszedł do historii, choć raczej nie ze względu na poziom. Publiczność zrobiła swoje, a Hogan także zrobił swoje bo... czysto zajobbował. Naprawdę, choćby, dlatego warto wspomnieć o tej legendarnej potyczce.
- Hulk Hogan vs. The Rock - Wrestlemania XVIII - gdyby nie publiczność, to ponownie byłby to bardzo przeciętny pojedynek. Była to naprawdę ostatnia przyzwoita walka z udziałem Hogana.
- Hulk Hogan vs. Great Muta 03.05.1993 - dobra walka bo Hogan zaprezentował w niej więcej ofensywnych akcji (armbar!!!) niż w czasie swojej całej kariery w WCW. Muta odgrywa rolę heela, ale publiczność i tak cheeruje. Nie jest to walka która odbyła się w USA, dlatego nie powinna się tu znaleźć, ale chciałem jakoś pocieszyć fanów Hulkstera! Brother!
- Hulk Hogan vs. Sting - WCW Starrcade 1997 - najgorszy finish jaki można sobie wyobrazić, i początek końca WCW, to właśnie ten pojedynek. Hogan, poza drapaniem nic w tej walce nie zrobił. Ale Sting także.
- Hulk Hogan vs. Kevin Nash - WCW Nitro - Finger poke of Doom!!! Shit...
Ric Flair - ma równie wielu zwolenników jak i przeciwników, ale w latach 80-tych Ric był swoistym fenomenem. Balował jak każdy, ale kiedy stawał w ringu, nie było tego widać. Wręcz przeciwnie, wychodził i toczył 60 minutowe walki, a później znowu balował... Flair był jak maszyna - nie do zdarcia. Był wszędzie, robił wszystko, a kiedy był w trasie przebierał się w garnitur stewarda i rozdawał drinki pasażerom, robiąc sobie przy tym jaja. Dzień kończył popijając kamikadze w samotności bądź z "napotkaną" kobietą. Miał charyzmę, miał mic skillsy, a w ringu z każdego czynił gwiazdę. Przynajmniej na kilka minut. Nawet Ronnie Garvin wyglądał w walce z Flairem, jak jeden z najlepszych zawodników na świecie. Cóż, później, kiedy w ringu mierzył się z kimś innym, życie zweryfikowało te poglądy. Ale Flair, to ewenement. Stoczył wiele doskonałych walk, ze Steamboatem, Lugerem, Stingiem czy - nawet - Rhodesem. Każdy promotor marzył aby Ric przyjechał i stoczył dla niego walkę, bo wiedział, że wówczas będzie w stanie zapełnić niemal każdą halę. Flair na wschodzie, i Piper na zachodzie byli swego czasu najlepszymi z najlepszych. Szkoda, że ciężko znaleźć ich walki z lat 80-tych. Przy okazji, wspomnę tylko o historii z papierem ściernym... tak tak, Piper powiedział w jedynym z wywiadów o słowo za dużo, co nieco zdenerwowało Rica. Tak więc szczwany lis Flair zaczaił się z innym wrestlerem, złapali Pipera przy wyjściu z hali i potraktowali go papierem ściernym po policzku. Jednak Piper ani razu nie zawył. Flair powiedział 'tough kid", i jak twierdzi sam Roddy, był to jeden z największych komplementów, jakie usłyszał w całej swojej karierze. Jednakże jestem zdania, iż Flair za późno zakończył karierę. Najlepszy moment był w 1995 r. kiedy na najważniejszej gali WCW, Starrcade wygrał z Savage'em w walce o tytuł. Jednak tak się nie stało, i jak wiadomo, później w WCW musiał walczyć o swoje bardziej niż na początku kariery. Natomiast w WWE, Flair najlepiej sprawdzał się będąc w Evolution, i wtedy, kiedy nie walczył... W latach 80-tych i na początku 90-tych - wielki wrestler.
Walki:
- Ric Flair vs. Vader - 27.12.1993 - Starrcade -
walka, która przeszła do historii z dwóch powodów. 1 - rywalem Vadera miał być Sid, ale ze względu na akcję z nożyczkami na szczęście został zwolniony i w jego miejsce wskoczył Flair, dzięki któremu WCW było w stanie się "odrodzić" po bardzo słabym 1993 r. Drugi powód - to świetny pojedynek, gdzie Flair gra face'a, a Vader walczy stiffowo (jak zawsze), i w rezultacie Ric traci kilka zębów.
- Ric Flair vs. Lex Luger - 26.12.1988 - Starrcade - Flair i Luger stoczyli kilka bardzo dobrych pojedynków. Oczywiście w każdym z nich Flair sprzedawał akcje swojego rywala jak mało kto, ale Luger także był w stanie zaprezentować się z nieco lepszej strony niż kilka lat temu. Dynamika i siła to były wówczas największe atuty Lexa. Ich walka na Starrcade jest warta uwagi, także dlatego, bo była to jedna z nielicznych walk z udziałem Lugera, który wytrzymał ponad 30 min. w ringu.
- Ric Flair vs. Terry Funk - 23.07.1989 - Great American Bash - doskonały old schoolowy pojedynek, w którym Funk odgrywa rolę mega heela, a publiczność obawia się o zdrowie Flaira, za każdym razem, gdy Funk chce wykonać piledriver. To trzeba usłyszeć!
- Ric Flair vs. Terry Funk - 15.06.1988 - Clash of the Champions 9 - I quit match, bardzo stiffowy, zakończony zwycięstwem Flaira przez Figuer Four. Whooooo!!
Pozostałe walki, o których trzeba pamiętać to oczywiście seria ze Steamboatem, walka z Savagem na WM8, i pojedynki ze Stingiem. Ahh, no i każdy WarGames match z udziałem Flaira aż do 1992 r.
Ci zawodnicy byli wówczas najważniejsi. Jednakże nie można zapomnieć o kilku innych nazwiskach :
Midcard:
Sting - każdy pamięta Stinga ze względu na gimmick "Crow", ale Sting najlepsze lata miał właśnie od 1988 do 1992 r. Toczył wówczas doskonałe walki z Flairem, Vaderem, Cactusem czy Jake'em Robertsem. Od 1995 było tylko gorzej. Może i gimmick był fajny, ale walki Sting dobrej już nie zrobił. Udało mu się stoczyć bardzo solidny pojedynek ze Scottem Hallem, ale w zasadzie nic więcej. Sting sprawdzał się we wcześniejszych latach, jako ten, który stara się zdobyć pas za wszelką cenę, ale nie jako mistrz (w gimmicku "Crow" było podobnie). Nie był wielkim drawem, choć miał wszystko co niezbędne by przejść do historii. Szkoda, że kontuzje zepsuły jego karierę. Swego czasu był jednak mocny przy mikrofonie, i bardzo dobry w ringu. Kiedy upadło WCW, powinien był zakończyć karierę.
Walki:
- Sting vs. Vader - 28.12.1992 - Starrcade
- Sting vs. Vader - 12.07.1992 - Great American Bash
- Sting vs. Vader - 21.02.1993 - SuperBrawl
- Sting & Lex Luger vs. The Steiner Brothers - 19.05.1991 - SuperBrawl
- Sting vs. Ric Flair - 24.06.1994 - Clash of the Champions
- WarGames Match - 24.02.1991 - WrestleWar
- WarGames Match - 17.05.1992 - WrestleWar
Arn Anderson - kiedy zaczynałem przygodę z pro wrestlingiem, Arn Anderson był zawodnikiem za którym nie przepadałem. Był dla mnie... nijaki. Dopiero po latach jestem w stanie docenić klasę Double A. Kto wie, być może za lat 15, docenię także Johna Cenę bądź Boogeymana... Arn Anderson to wspaniały zawodnik i człowiek. Wchodził na ring, dawał z siebie wszystko i... tak prawie każdego dnia. Arn nie miał nigdy fenomenalnych mic skillsów, ale kiedy już coś powiedział, to trafiało to do odbiorcy. Arn mówił konkretnie. Nie bawił się w historyjki, nie bawił się w śpiewanie piosenek i granie na gitarze, nie interesowało go notoryczne poprawianie włosów (choć... to uzasadnione), i nie krzyczał, że czerpie energię z księżyca... Mimo iż nigdy nie zdobył najważniejszego tytułu w danej organizacji, to dla mnie był mistrzem. Mało było zawodników pracujących w ringu tak ciężko jak Arn. W zasadzie, aż do końca swej kariery, Anderson nie schodził poniżej przyzwoitego poziomu. Obecnie brakuje takich wrestlerów. Lojalnych, 100% profesjonalistów. Jednak największych plusem Andersona było to, że znał swoje miejsce w szeregu. I nawet szkoda, że nigdy nie upomniał się o większy push, bądź program z main eventerem. Zapewne spisałby się doskonale. Walki z jego udziałem nie należą do najpopularniejszych. Także dlatego, że Arn większość kariery spędził walcząc w tag teamach, a jego przeciwnicy z walk o TV title nie byli najwyższych lotów. Ale są dwa mecze z udziałem Andersona, które zapamiętałem najbardziej...
- Arn Anderson vs Ric Flair - 17.09.1995 - Fall Brawll - Anderson był wówczas facem, choć gdyby jego rywalem był Hogan bądź - nawet - Johnny B. Badd (M.Mero), to zapewne publiczność reagowałaby nieco inaczej. Jednak Flair na tyle dobrze odgrywał heela, że fani kupili Andersona jako tego "dobrego". Ich walka na Fall Brawll, zapewne do historii nie przejdzie, bo nie była wybitna, a tylko dobra. Jednak, jeżeli weźmiemy pod uwagę ilość czasu przeznaczoną na ten pojedynek, miejsce w karcie, oraz finish, to trzeba przyznać, że jest to kawał solidnego wrestlingu. Anderson, jak na "face'a" przystało wygrywa po interwencji Briana Pillmana, a na Halloween Havoc dochodzi do wielkiego pojednania i kolejnej odsłony The Four Horsemen.
- Arn Anderson & Tully Blanchard vs Lex Luger & Barry Windham - 27.03.1988 - Clash of the Champions I - pojedynek, który trzeba zobaczyć, aby usłyszeć niesamowitą reakcję publiczności na Lugera & Windhama, oraz świetne heelowe zachowanie Blancharda & Andersona. Walka stoi na dobrym poziomie, aczkolwiek bez fajerwerków. Jednak fani robią swoje, i cheerują na widok Lugera (który został wyrzucony z Four Horsemen kilka tygodni wcześniej, ale... Jak można cheerować na widok Lugera!!??), jednocześnie podnosząc poziom zawodów.
Barry Windham - w latach 80-tych doskonały zawodnik. W pierwszej połowie lat 90-tych - przeciętniak. W drugiej połowie - jobber. Windham był wrestlerem, którego nie można lekceważyć. Miał duże umiejętności, i stoczył kilka walk na wysokim poziomie. Jego najlepsze walki to te z Flairem, oraz pojedynki teamowe. Szkoda, że kontuzje zniszczyły Barry'ego. Dodam tylko, że nie widziałem już długo wrestlera, który tak efektownie i wiarygodnie wykonywał bulldog.
Walki:
- WarGames Match - 24.02.1991 - WrestleWar
- WarGames Match - 17.05.1992 - WrestleWar
- Barry Windham & Lex Luger vs. Arn Anderson & Tully Blanchard - 27.03.1988 - Clash of the Champions
Warto wspomnieć :
Low card:
- Rick Rude - doskonały heel w WWF ale najlepsze walki toczył w WCW. Jednak podobnie jak w przypadku wielu innych gwiazd, kontuzje zniszczyły jego karierę. Ogromna charyzma, i fenomenalne mic skillsy.
- Paul Orndorff - wiele osób pamięta go głównie ze względu na walkę na pierwszej Wrestlemanii, ale później miał także bardzo dobry program z Hoganem, który niestety zakończył się jego kontuzją. Później, Orndorff nie mógł przyjmować bumpsów, i był zawodnikiem walczącym na 50%. Znany także z porywczego charakteru i niezbyt miłego zwracania się do innych wrestlerów. Ale pracował jako road agent i... wdał się nawet w bójkę z Vaderem....
- Ted DiBiase - powtórzę się, ale... doskonały heel. Trafił na zły okres, WWF nie pushowało go wystarczająco, gdyż heelem został Savage. Później "nie pasował" do obrazka, i ściągnięto Slaughtera (sic!!) na głównego rywala Hulka...
- Curt Henning - do 1992 r. był doskonałym wrestlerem i heelem, ale kontuzje nie pozwoliły mu na zrobienie kariery. Później w WWF zaczęła się era "New Generation" i zabrakło miejsca dla Henniga. Zmarnowany talent.
- Bruiser Brody - jeden z najlepszych brawlerów w historii, niezwykle popularny głownie w Japonii. Poza ringiem mieszanka wybuchowa. Był gotowy zaatakować każdego, kto zbliżył się na odległość metra. Znany z walk z Andre the Giantem. Zamordowany w Puerto Rico przez innego wrestlera, znanego jako Invader # 1.
- Dusty Rhodes - popularny, miał dobre mic skillsy i średnie umiejętności, ale robił to co umiał najlepiej, czyli blood & brawl. Później został bookerem i pushował siebie samego... Znany także ze względu na "finish Dusty'ego". W zasadzie nie powinien był się tu znaleźć, ale cieszył się wręcz niewiarygodną sympatią fanów.
- Harley Race - swego czasu twardy wrestler, który przeszedł do WWF gdzie zabito jego karierę. Mógł osiągnąć więcej, ale dokonał złych wyborów. Pod koniec kariery toczył dramatycznie słabe walki, ale na początku lat 80-tych bardzo popularny.
- Lex Luger - lata 80-te to początek i koniec prawdziwej kariery Lugera. Po przejściu do WWF i kilku kontuzjach walczył na pół gwizdka. Nigdy nie miał świetnych mic skillsów, a w ringu był typowym średniakiem, jednak z odpowiednim przeciwnikiem mógł stoczyć dobrą walkę. Przez pewien okres bardzo popularny jako heel w NWA. Jako face nie wytrzymywał konkurencji z Flairem, Stingiem, a nawet Windhamem.
- Terry Funk - był świetnym brawlerem, oraz mocnym technikiem, ale walczył zbyt rzadko, aby znaleźć się wyżej w moim małym rankingu. Często występował w Japonii, ale najlepsze walki stoczył pod koniec lat 80-tych z Flairem.
Lata 1993 - obecnie
Wielu wrestlerów, których oglądamy dziś na ringach ma duże umiejętności, ale trudno ich uznać za kompletnych. Starałem się wyszukać przynajmniej 10 nazwisk, zawodników, którzy naprawdę powinni przejść do historii. Jakoś się udało, ale łatwo nie było...
Main Event:
- Steve Austin - został zwolniony z WCW dzięki czemu stał się gwiazdą w WWF/E. Austin to zawodnik kompletny. Charyzma, mic skillsy, talent, umiejętności. Przykuwał uwagę nawet jako midcarder. Bischoff popełnił chyba jeden z największych błędów w swojej karierze, rezygnując z Austina. Mega draw. Kontuzje przerwały wielką karierę, ale i tak każdy o nim pamięta.
- Bret Hart - choć zadebiutował w latach 80-tych, to pierwszy poważny tytuł zdobył w 1993 r. Dla wielu najlepszy wrestler w historii (pod względem ring skillsów). W WWF świetny, w WCW blokowany. Psychologia ringowa była jego największym atutem. Potrafił poprowadzić każdego. Po screw jobie, nigdy nie był już tym samym zawodnikiem, aczkolwiek dał jeszcze kilka dobrych walk. Jednak nie potrafił już z przeciętnego wrestlera wyciągnąć maksimum tak jak robił to w WWF (Diesel, Lawler, Issac Yankeem).
- Shawn Michaels - kto wie czy nie najlepszy zapaśnik (pod względem ring skillsów) w latach 90-tych. Michaels toczył (i tak jest nadal) walki na najwyższym poziomie. Charyzmatyczny, wygadany, i wredny za kulisami. Ale w ringu pierwsza klasa. Jego walki NIGDY nie były słabe. Obecnie wielu młodszych zapaśników, stawia sobie Michaelsa za wzór.
- Kurt Angle - jego "transformacja" z amatorskiego zapaśnika na pro wrestlera przebiegała niezwykle spokojnie i zakończyła się wielkim sukcesem. Angle był rewelacyjny przy mikrofonie jako cocky heel, a w ringu zawsze sprawdzał się znakomicie. I tak jest po dziś dzień, choć widać, że kontuzje także zrobiły swoje i Kurt nieco zwolnił.
- Triple H - sukces zawdzięcza bardzo ciężkiej pracy oraz relacjom ze Stephanie McMahon. Jednak kiedy już doczłapał do pozycji main eventra, to dawał z siebie wszystko. Mocny brawl, i mic skillsy to jego największe atuty. Można go nie lubić, ale trzeba szanować. Jako midcarder, także wyróżniał się z tłumu.
- The Rock - wielki talent przy mikrofonie, i przeciętny zawodnik w ringu, który nadrabiał psychologią. Rocky zupełnie niespodziewanie stał się jedną z największych gwiazd w historii WWF/E, choć po 6 miesiącach w tej organizacji nikt na niego nie stawiał. "Wystrzelił" w najbardziej odpowiednim momencie, kiedy odszedł Bret Hart, Michaels zakończył karierę, a Austin miał problemy po kontuzji. Wywalczył swoją pozycję, i nie oddał jej aż do momentu, w którym wybrał Hollywoood.
Mid card:
- Bookert T - przypadek podobny do Triple H'a. Wszystko zawdzięcza bardzo ciężkiej pracy, oraz Vince'owi Russo który nagle doznał olśnienia, i stwierdził, że, Booker powinien zostać mistrzem. Z każdym rokiem coraz lepszy przy mikrofonie, ale niestety także coraz słabszy w ringu. Doskonała seria "best of 7" z Chrisem Benoit, dała nam najlepsze walki w karierze Bookera. Mógł osiągnąć więcej, ale był na topie w momencie, w którym na ringach rządziła wyżej wspomniana 6. Stara się odbudować swoją karierę w TNA.
- Chris Jericho - mic skillsy, charyzma, umiejętności - wielki talent. Osiągnął już bardzo dużo, i zapewne osiągnie jeszcze więcej. Gdyby otrzymał szansę w WCW, mógł poprowadzić organizację do ponownej wojny ratingowej z WWF. Ale szansy nie otrzymał, co szybko wykorzystało WWF. Po przerwie spowodowanej brakiem chęci do uprawiania wrestlingu, nie jest jednak tym samym zawodnikiem. Ale skoro HBK powrócił, to Jericho także może. Potrzeba czasu. Nigdy jednak nie będzie tak wielką gwiazdą jak "Main eventerzy" z tej listy.
- Undertaker - otrzymał gimmick, który uratował mu karierę. Bez tego, Mark Callaway, dalej walczyłby jako "Mean" Mark, a w najlepszym wypadku byłby midcarderem. Miał ogromny wpływ na pozycję WWF w latach 90-tych, i nadal odgrywa czołową rolę w organizacji. Takera śmiało można uznać za gwiazdę, i z pewnością za zawodnika, który przejdzie do historii. Zbyt często jednak, z racji gimmicku, był wrzucany w bezsensowne feudy, zamiast walk z main eventerami. Walczy długo, ale wpływ jaki miał na cały biznes, jest mniejszy niż "wspaniałej 6".
- Mick Foley - miał kilka świetnych lat w WWF, i dobre dwa lata w WCW. Miał najważniejszy tytuł, mial dobre mic skillsy, i przyjmował największe bumpsy w historii. Gdyby walczył nieco dłużej, to miałby duże szanse, aby znaleźć się wyżej, bo choć ring skillsy pozostawiały trochę do życzenia, to Foley nadrabiał pracowitością i poświęceniem.
Low Card:
- Samoa Joe - zawodnik który przy swojej masie, ma doskonałą koordynację i jest bardzo dobrym wrestlerem. Nie ma jednak mic skillsów, dzięki którym narobi więcej szumu. Sądzę, że będzie z nim podobnie jak z Vadarem (tyle tylko, że Samoa Joe pierze szorty) który również był wrestlerem z ogromnym talentem, ale ze średnimi mic skillsami, i jako face bardzo szybko znalazł się w jobberlandii. Joe ma potencjał, ale wielką gwiazdą nie będzie nigdy. Jego walki przemawiają za niego, ale nie każdy jest w stanie to docenić.
- Jeff Jarrett - przereklamowany, przepushowany, solidny wrestler z dobrymi mic skillsami, ale nigdy nie będzie zawodnikiem, na którym będą wzorować się młodsi zapaśnicy. Jarret jest dobry, ale to zbyt mało aby znaleźć się na szczycie. W każdym elemencie czegoś mu brakuje. W WCW nie był kupowany przez fanów, a jego promosy były zwyczajnie nudne. W TNA doszło do zmian, ale... to za mało.
Nie wymieniłem Rica Flaira oraz Hulka Hogana, gdyż spokojnie można ich dodać do mid cardu, jednakże swoje nalepsze lata mieli w okresie 1980-1992.
Jest jeszcze dwóch wrestlerów, którzy zaliczają się przynajmniej do "low cardu" a mianowicie - Chris Benoit i Eddie Guerrero. Nie chcę pisać o tym co zrobił Benoit, bo wszystko już zostało napisane i powiedziane. Zapewne spotkał się już z tym, który ocenił jego czyny... Jednak wrestlerem był doskonałym. Trudno powiedzieć, co jeszcze zdołałby osiągnąć, ale na szczycie raczej by się nie znalazł. W przeciwieństwie do Eddiego Guerrero, który był świetnym zapaśnikiem, z charyzmą i mic skillsami dzięki którym ponownie mógł być na topie. Dlatego też, tych dwóch wrestlerów wrzucam do "Low Cardu".
Na liście nie znaleźli się:
- Kevin Nash - NIGDY nie zasługiwał na push, jaki otrzymał, albo raczej sam sobie załatwił. Big Lazy.
- DDP - NIGDY nie był wystarczająco dobrym wrestlerem, nie mógł stoczyć walki bez szczegółowo rozpisanego skryptu. Kiedy musiał improwizować to psuł wszystko. Miał jednak potencjał aby znaleźć się nieco wyżej. Przez pewien okres, uwielbiany przez publiczność, choć zawsze był bliżej upper midcardu, niż main eventów
- Goldberg - sztucznie wykreowany niszczyciel, którego największym plusem było to, że... jego walki kończyły się szybko. Przez pewien czas bardzo popularny, mógł znaleźć się mimo wszystko wyżej, ale jego kariera została zniszczona przez Kevina N. Nowy Ultimate Warrior, który skończył z wrestlingiem równie szybko jak Jim Hellwig, po tym jak zarobił to co miał zarobić.
- Sting - walczył długo, ale nie otrzymał wystarczającego pushu. Z każdym rokiem dawał coraz gorsze walki. Gimmick "Crow" sprawdził się na krótką metę. Sting został pogrzebany żywcem na Starrcade 1997. Obecnie przeciętny wrestler w TNA.
Inni, których warto wspomnieć: Owen Hart, Kane, British Bulldog.
Cóż, to tyle na dziś. Mam nadzieję, że dobrze się czytało, i sprowokowałem Was do małej dyskusji.
A więc adios i oby do następnego tekstu... Za miesiąc lub 4 lata :)
Komentarze (20)
Skomentuj stronęTwoja wiedza, Zwiechu, jest niesamowita, nic dziwnego, że ciągle jesteś wymieniany w czołówce polskich znawców wrs. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić - ot, dla czystej polemiki - to do końcowego "grupowania" zawodników. Mnie osobiście wydaje się, że Undertaker powinien znaleźć się w gronie "main eventerów" po 1993 roku. Zawodnik-ikona Wrestlemanii, pokazał (nawet ostatnio, mimo "zaawansowanego" wieku), że potrafi prowadzić do znakomitych walk wrestlerów nawet nie przeciętnych (vide Batista, można się tylko domyślać, jaki program mógłby zrobić z Ceną), w dodatku sklasyfikowany przez PWI na 2. miejscu w rankingu All-Time (przed nim jest tylko Flair). Zdecydowanie umieściłbym Callowaya w pierwszej grupie (może kosztem Kurta). Dodatkowo nieco wyżej postawiłbym też Owena - zawsze trochę w cieniu brata, ale z perspektywy czasu zaryzykowałbym twierdzenie, że to Owen był tym bardziej kompletnym.
Jeśli zaś chodzi o cały wstęp, przekrój "przez lata" - naprawdę, świetnie (i mądrze) napisany felieton. Czekam na następny - choćby za 4 lata ;p
Szacuneczek!Ten artykuł to prawdziwa perełeczka w ATTITUDE.
Lubie czytać tego typu przemyślenia, szczególnie gdy moge wynieść z tego jakąś wiedze. Bez wątpienia kosztowało to wiele pracy (patrząc na obszerność tekstu) ale było warto, bo bardzo mi się podobało. Licze, że zechce Ci się jeszcze czasem coś podobnego napisać, bo tak jak pisze Grim, masz ogromną wiedze. A duża wiedze + własne przemyślenia = dobry artykuł.
Super artykuł!!!!fajnie jest czasem dowiedzieć się czegoś więcej(duuuużo więcej),wiele jak się okazuje to jednak nie wiedziałem...chociaż co do tych rankingów to miałbym inne zdanie...ale to już kwestia gustów i upodobnień :-)) ale Szacuneczek spoko robota,pozdrawiam (oby więcej tego typu artykułów!!!)
Świetny artykuł. Musze przyznać, że dał mi do myślenia i zmienił trochę mój pogląd na wrestling. Mówię tu przede wszystkim o tym zostało napisane na temat walk. Ja zawsze uważałem, że gimmick matche sa ciekawsze, więc powinno ich byc więcej, a ten artykuł uświadomił mi, że wcale tak nie musi być i że pojedynki 1 vs 1 też moga być piękne. Zachęciło mnie to także do obejrzenia walk starszych, których nigdy nie oglądałem.
Szacunek i oby więcej takich artykułów!
Dobrnąłem do końca. Zaserwowałeś nam, Zwiechu, małe kompendium wiedzy ;). Rzec by można, takie w Twoim stylu, gdyż pamiętam inne teksty Twojego pióra (czy raczej klawiatury), w których brylowały zestawienia i porównania. Zgodnie z tym, co zasugerowałeś na początku, jest trochę chaotycznie. Nie mogę więc odnieść się do całości inaczej niż: dobra robota. Sam jednak co nieco piszę i domyślam się, że taki banał Cię nie zadowoli (choć zawsze miło jest przeczytać dobre słowo na temat swojej pracy). Spróbuję zatem jakość odnieść się do wszystkiego, co rzuciło mi się w oczy...
Po pierwsze, może faktycznie warto spojrzeć na lata 80-te przez pryzmat Ricky'ego Steamboata i kilku innych wrestlerów, a nie ogromniastych klocków przepychających się niezdarnie w ringu. Celowo nie napisałem o Ricu Flairze, a w szczególności o Randym Savage'u, których szeroka publiczność mogła oglądać jeszcze niedawno, a młodsi fani, dla których nawet lata 90-te to już prehistoria, nie mają o nich dobrego zdania z uwagi na ostatnie "wyczyny". O ile jednak Nature Boy potrafił zrobić walkę, która mogła się podobać (wiadomo, że nie było to to, co kiedyś, ale na tle ogólnym cieszyło oko) i wszyscy są karmieni komentarzami o jego fenomenie, o tyle nikt nie zadał sobie trudu żeby pochwalić Macho Mana i pokazać: on też był dobry. Co prawda nie jestem wielkim entuzjastą 80's, ale to bodaj najważniejszy okres w jego historii. To wtedy odbyła się pierwsza WrestleMania. To wtedy WWE urosło do rangi ogólnokrajowej federacji, kładąc kres federalizacji wrestlingu. To wtedy Hulk Hogan otworzył wszystkie drzwi i dał zielone światło do uzyskania przez federację Vince'a McMahona statusu "global". W przeciwieństwie do Ciebie nie uważam jednak, że tylko tamten okres wypuścił walki, które "naprawdę przeszły do historii". W przypadku matchy nie jest tak, że stają się one klasykami z chwilą ostatniego gongu. Potrzeba czasu. Zresztą wydaje mi się, że lata 90-te były dość urodzajne pod tym względem. Żeby nie szukać daleko, Razor Ramon vs. Shawn Michaels, Ladder Match na WrestleManii X.
Po drugie, o gimmick matchach napisałem w tekście pod adresem http://www.attitude.pl/przeswietlenie-tna-smierc-gimmick-matchy.html . Opinie tam zawarte w dużej mierze pokrywają się z tym, co napisałeś tutaj. Dzisiejszy mainstream trapi wiele problemów. Największym z nich jest to, że wszystkiego jest za dużo. Nawet dziecko wie, że dużą wartość osiągają tylko te dobra, które są rzadkie. Ciężko jednak za takie uznać PPVs, których jest więcej niż miesięcy w roku; pasy mistrzowskie (WWE), których jest tyle, że dla każdego starczy (co bynajmniej nie jest powodem do dumy); gimmick matche, po które bookerzy sięgają w myśl zasady: jeżeli nie masz co zrobić z wrestlerem lub ich grupą, wciśnij ich w już istniejący gimmick match lub wymyśl nowy, o ile możesz na tym zarobić. Najwięksi idealiści powinni przestać się łudzić, że Vince robi wrestling dla nich. On robi wrestling dla kasy i ma Was gdzieś.
Po trzecie, lubię kiedy coś lub kogoś się odbrązawia. Czasem ciężko to przełknąć niczym gorzką pigułkę, ale przynajmniej daje nowe pole do dyskusji. The Undertaker w mid-cardzie? Ruch co najmniej zaskakujący, ale nie bezzasadny (Grim, PWI to magazyn dla marków, zobacz jakie walki nagradzają ;)). Winning streak, na myśl o którym wszyscy wzdychają, w dużej mierze składa się ze zwycięstw nad miernotami [Giant Gonzales, Big Boss Man, A-Train (z Big Showem), Mark Henry] i emerytami (Jimmy Snuka, Flair). Nie sposób nie zgodzić się również z zarzutem o branie udziału w bezsensownych feudach. Jego pozycja dziwi jednak na tle np. The Rocka, który wielkim wrestlerem (liczę również czasy Nation of Domination) był mniej więcej pięć lat. Tyle tylko, że feudował w większości ze śmietanką WWE, co winduje go do main eventu. Brak Stinga w którejkolwiek kategorii to moim zdaniem nadużycie. To prawda, że wrestlingowo skończył się gdzieś w 1995, ale czy na Starrcade '97 został pogrzebany żywcem? Sądzę, że żywcem pogrzebało się WCW. Sting sklecił jeszcze parę dobrych walk. Może nie mam tak wyrafinowanego gustu jak widzowie Japonii, Meksyku czy indys, ale co tam... Wiadomo, każdy ranking jest subiektywny. Skoro jest Samoa Joe, którego mainstreamowcy poznali dopiero w 2005, to nie miałbym oporów żeby choćby do "warto wspomnieć" dodać np. Halla ;).
Po czwarte, słusznie dostało się ECW. Z drugiej jednak strony, Paul Heyman mógł w ogóle nie podjąć wyzwania i nie stawiać na hardcore. Czy byłoby lepiej? Uważam, że wrestling byłby uboższy, bo co jak co, ale ECW zapisało piękną kartę w historii. Jak zawsze wszystko rozbiło się o pieniądze. Poza tym Heyman był żadnym biznesmenem. Podziwiam go jednak za to, że do wszystkiego doszedł sam. WCW miało wszystko podane jak na talerzu, a mimo to poległo. Jeżeli napiszesz kolejny tekst, poświęć go federacji z Atlanty. Kocham ją, ale szlag mnie trafia gdy myślę o jej zorganizowaniu (zwłaszcza gdy ktoś nazywa ją cudowną ;)).
Ufff... koniec. Zapewne poświęciłeś dużo czasu, aby przypomnieć sobie to i owo, wiec możesz spokojnie gonić pewnych administratorów z Warszawy o zgrzewkę piwa... sorry, Coli ;). Odkurzyłeś też niektórym z nas (w tym obok podpisanemu) pamięć. Mam nadzieję, że to nie ostatni tekst i szybciej niż za cztery lata rzucisz nam coś do przeczytania.
Umieszczenie Taker'a w MidCardzie jest co najmniej ''kontrowersyjne'', gdzie tu Austin do taker'a ??? Austin na topie był tylko przez okres 1998-2001, wcześniej był zwykłym Midcarderem. Hmmmm skoro mówimy już kogo Austin pokonał na WM to dwa razy rock'a(tylko to go ratuje) ale kogo oprócz Rock'a ?? Halla ? który w 2002 był zwykłym Midcrderem w WWF/E,jedziemy dalej Savio Vega w 1996 kto to był Savio Vega ?? (Lower Midcarder)......, jeszcze coś na temat Taker'a to prawa ze był wpychany w słabe feudy ale ile ich miał ?? całkiem nie dużo, a dobrych też sporo miał (HBK)(KANE)(Diesel)(Lesnar)(HHH) i jeszcze więcej. A walki Austin vs. Taker bilans jest wyrównany, i do tego nie przypomina mi się kiedy Austin czysto pokonał taker'a w Buried Alive Austinow'i pomógł Kane,Summerslam 98 austin tez wygral nie czysto,JD 2001 ? HHH i jego sledgehammer, a Taker ? pyknoł czysto Austina i HHH w Handicap na Insurrextion 2001. Moim zdaniem PWI to świetny Ranking........Flair zasluzenie dostał pierwszą lokatę Taker drugą w sumie też.......w 1991 pierwszym roku taker pokonał Hogan'a ktory był wowczas na Topie.....w 91 austin byl jakims jobberem w WCW..........W sumie to zgadzam się z Austinem w ME ale co robi tam HHH który wykorzystał córke McMahona do mieszania sie w Booking, Teraz Rock..... :shock: 5 lat w WWF wystarczyło aby przebić taker'a :? coś zabardzo wiezyc mi się nie chce...........to tyle.
Amarru, bilans walk nie ma tu nic do rzeczy. Podobnie jak przeciwnicy na WrestleManii. Steve Austin był wyróżniającą się postacią w WCW (chociaż nienawidziłem tego idiotycznego tauntu z kręceniem filmu), w ECW mieliśmy już namiastkę Stone Colda (shootowe proma w kierunku Erica Bischoffa i Hogana), a w WWE stał się twarzą Ery Attitude. W przeciwieństwie do Takera, Austin wywalczył pozycję main eventera na ringu (Triple H, mimo iż jest kanalią, też, Stephanie McMahon wykorzystał już po wszystkim). I żeby było jasne, nie mam nic do Dead Mana. Stwierdzam tylko fakt, że on z miejsca dzięki świetnemu gimmickowi i dobremu wprowadzeniu stał się członkiem elity. W tej kwestii nic nie różni go np. od The Great Khaliego [oczywiście obu tych panów (nie odważyłbym się nazwać Hindusa wrestlerem) dzieli przepaść, więc niech nikt nie piszę, że ich porównałem]. Rocky to inna sprawa, ale mam nadzieję, że Deliquent przeczyta nasze dywagacje i jakoś się do tego ustosunkuje ;).
Okres 1980-92 został przedstawiony po mistrzowsku. Wiele się dowiedziałem o tym przedziale czasowym, czytając ten tekst. Nie podoba mi się tylko to, że Hennig, Luger, Funk czy Rhodes zostali umieszczeni w przedziale low-carderów. Terry Funk - ikona, która miała wielki wpływ na rozwój hardcore'u i którą zeszmaciło WWF dopiero w '97 gdy po powrocie nadano mu jakże beznadziejny gimmick, Chainsaw Charlie. Luger wypromował się już jako członek 4 Horsemen, był solidnym power wrestlerem i dobrym champem, którego zeszmacono dopiero w WWF gimmicku The Narcisist. W WCW przed przejściem i po odejściu z WWF był zajebisty i nie ma co gadać. Rhodesa i Henniga można spokojnie zaliczyć do mid-cardu.
Do 93-Dziś, mam natomiast trochę więcej zastrzeżeń. Po 1) tak jak w 80-92, grupowanie wrestlerów. Nie rozumiem tego dlaczego Undertaker - ikona tamtego okresu, została umieszczona w mid-cardzie. Nie rozumiem tez tego, co na liście robi walczący dopiero zaledwie kilka lat - Samoa Joe, który z resztą jest symbolem bardziej indy niż main streamu i nic wielkiego nie zdobył. Już bardziej pasuje tam AJ Styles, który więcej osiągnął i można by go spokojnie dać do Mid-Cardu. Jeff Jarrett Low-carderem ? gimme a break. Genialny heel, który z debilnego gimmicku Double J i feudu z Flairem wyniósł chyba tylko, o ile dobrze pamiętam U.S Title, ale który zajebiście się wczuł w role The Chosen One i trochę poźniej w King Of The Mountain. Gdyby nie ten człowiek, TNA nie zyskałoby tak dużej popularności.
Po 2) napisałeś, że nie wymieniasz Hogana i Flaira, których spokojnie można dodać do mid-cardu. Przecież Hogan od 93 do końca swojej kariery w WCW był prawie cały czas na topie. A to, że nudził za mikrofonem a ludzie nim rzygali, nie zostało przeze mnie dostrzeżone. Mega-heel, który podczas swojego entrance stawał się baby-facem, powiedział kilka słów i znów stawał się heelem. Dziwna ta publiczność była :) Genialny za mikrofonem + Eric do towarzystwa i aż chce mi się załączyć Nitro by słuchać go 20 minut na każdej z 3 godzin Nitro :) . Co do Flaira to raczej się zgadzam, bo rzeczywiście po 93, nie był już tym samym Flairem. 4 Horsemen straciło strasznie na wartości a Ric tylko raz na jakiś dłuższy okres czasu zostawał zauważany i dawano mu 'kogoś lepszego' do prowadzenia feudu.
Po 3) Napisałeś, że DDP nie był wystarczająco dobrym wrestlerem. W moim przekonaniu Page był jedną z najbardziej charyzmatycznych postaci w WCW a wrestlerów lepszych ringowo z przedziału upper-mid card/main eventer mogę wyliczyć na palach jednej ręki.
Na razie na myśl mi przychodzą tylko Booker T i Scott Steiner.
Na początek - dziękuję za opinie, i za to, że macie ochotę podyskutować :)
Z uwagi na to, iż nie mam obecnie wystarczająco dużo czasu, aby odpowiedzieć na wszystkie "ale", zajmę się kilkoma "zarzutami":
1. Pozycja Undertakera w rankingu:
Zgadza się Taker jest ikoną, zawodnikiem, który nigdy nie przegrał na WM, niezwykle popularnym wrestlerem. Ale... Nigdy nie był postacią, wokół której wszystkos się kręciło. Nigdy nie był wrestlerem, dzięki któremu WWF sięgnęło szczytów. Wpierw był to Hogan, Piper i Savage. Później Bret Hart i HBK, a następnie Austin, Rock i w mniejszym stopniu Triple H. Oni stale walczyli z main eventerami, bądź przyszłymi main eventerami. Natomiast Taker dostał pas, a następnie feudy z Robertsem, Kamalą, Gonzalezem, IRS, Bundym itp. itd. Później "mega feud" z panem znanym dziś jako Viscera. Tak naprawdę, to przyjście Foleya "ożywiło" jego karierę (do tego jeszcze feud z midcarderem Goldustem, i z Vaderem który powoli szedł w odstawkę). Później Undertaker kręcił się wokół main eventów, ale tylko przez pewien czas (bo później byli Rikishi, Hardy, a nawet Kennedy który nie spełnił jeszcze pokładanych w nim nadziei), zmienino jego gimmick, co sprawiło, że... stracił swój największy "+". I jako American Bad ass i jako "Red Devil", Taker dawał przeciętne walki, do tego jego arsenał został ograniczony z uwagi na to, iż został heelem, a gimmick... To tak jakby push dostał Brian Adams za czasów D.O.A. Inna sprawa... Niemal do końca 1996 r. w speechach robotę odwalał za niego P.Bearer. Każdy "main eventer" z mojej listy, niemal od początku sam bardzo dobrze dawał sobie radę w tym aspekcie.
Taker to jeden z nielicznych wrestlerów o takim wzroście, który potrafił tak wiele w ringu, ale też nie można wychwalać go pod niebiosa, bo jako American Bad Ass był beznadziejny (o ile pamiętam, zajął drugie miejsce w rankingu Observera na najgorszego zawodnika roku). Dla mnie jest bardzo dobrym zawodnikiem, z doskonałym gimmickiem, ale nie jest typem wrestlera, który niemal w pojedynkę decydowałby o losach federacji. Bez odpowiednich przeciwników(Foley, który przyjmował dzikie bumpsy oraz HBK, Hogan, który mu jobbował), i ludzi (Bearer) nigdy nie przeszedłby do historii. Austin, Angle, Rock, Hitman, HBK, Triple H zawdzięczają wszystko ciężkiej pracy oraz naturalnym umiejętnościom (czy to w aspekcie ring skillsów, czy mic skillsów). Jeszcze jedna rzecz - choć Taker walczy dłużej niż Austin czy Rock, to NIGDY nie cieszył się tak niewiarygodną popularnością. Teraz przebija go nawet John C. czy Rey Mysterio.
I aby było jasne - lubię Takera bardziej niż Austina, Triple H, Rocka czy Hitmana, ale był on zawsze "dodatkiem" do powyżej wymienionych, a nie zdecydowanym nr. # 1.
2. Pozycja Stinga w rankingu 92-obecnie:
- dla mnie Sting jako wrestler skończył się w 1994 r. A jego postać zniszczono na Starrcade 1997. Nigdy nie był człowiekiem, który ciągnął federację na swoich barkach, a kiedy już powierzono mu takie zadanie, to... okazało się to pomyłką. Niestety. Oczywiście, jest w tym także wina bookerów, ale nie tylko. Sting nie miał w pewnym czasie "amunicji", która pozwoliłaby mu na przeskok poziom wyżej. Do 1992 r. miał atut w postaci naprawdę bardzo dobrych walk i ważnych feudów. Później tylko jeden niezwykle ważny feud, który go zniszczył, oraz gimmick, który ograniczył jego możliwości. I to by było na tyle.
3. Pozycja DDP w rankingu:
- To, że było tylko kilku wrestlerów w main eventach, o większych umiejętnościach, nie znaczy, że zasługuje na wyższą pozycję. Przejęcie przez Nasha bookingu baaardzo mu pomogło. Ale nie jest to człowiek, który powinien się znaleźć z tego powodu w low cardzie.
Lata 1992-2008 postaram się opisać bardziej w kolejnym tekście (będzie oczywiście także o WCW Six), ale trzeba jeszcze trochę poczekać (ale nie 4 lata:))
Cytat:
Chyba trochę przesadziłeś. Nie jestem jakimś znawcą wrestlingu, ale uważam, że obecnie to właśnie Taker jest najbardziej popularnym wrestlerem w WWE. Ktoś już kiedyś o tym pisał, że w czasie feudu Undertaker vs. Batista, gdy deadman np. chokeslamował jakiegoś animala, to cała publiczność się cieszyła, natomiast w odwrotnej sytuacji, część ludzi buczała. Różnica między Takerem, a Ceną i 619 polega na tym, że ten pierwszy jest uwielbiany przez wszystkich, a Rey i John, głównie przez marków.
A ponieważ marków jest najwięcej na galach WWE i śmiało można ich nazwać grupą docelową, Cena i Rey przebijają Takera popularnością. Wyjaśnienie Zwiecha jest dobre, aczkolwiek zdaniem Flaira Hart nigdy nie był wielkim drawem, więc i to może być kwestią dyskusyjną ;).
Swoją opinie o felietonie jako pierwszy napisałem w newsach i myślałem czemu nikt nie odpowiada :) Oto i ona:
Cytat:
przemyślenia są trafione i bardzo dobitnie pokazują że wrestling to nie tylko same gmimicki i umiejętności wrestlerów jak również ratingi, ilość zarobionych pieniędzy i ludzi oglądających PPVs, ale przede wszystkim dobre feudy, emocjonujące bookowanie walk, psychologia wrestlerów i dobra promocja produktu. Co tu dużo mówić żeby było obszerniejsze, a u nas w kraju dużo ludzi interesowało się wrestlingiem to można by było wydać to jako książkę.
Co do minusów to brakuje treści dotyczącej tego co się dzieje po 1994.
PS. Liczę na felietony MMA :D
Cytat: SixKiller
Tylko że takera uwielbiają i marki i nie-marki, a Cene i Reya tylko marki.
No i co to zmienia w kontekście tego, że Taker nie był i prawdopodobnie już nigdy nie będzie twarzą WWE? Jeżeli zapytasz kogoś, z kim mu się kojarzy WWE od 2005 r., powie, że z Ceną. Musisz sięgnąć głębiej niż do pisania banałów. Na czele federacji stoi ten, kto przynosi zyski. Cena i Rey robią to. Taker niekoniecznie jest dochodowy.
Cóż, przede wszystkim należy pogratulować wkładu pracy. Niewątpliwie felieton jest jedną z największych skarbnic wiedzy na PSW :). Muszę jednak przyznać, że jako twardy fan newschoolu z wieloma rzeczami się nie zgadzam. Może wymienię:
Mówisz, że ciężko obecnie znaleźć dobrze przeprowadzony feud. Ja jakoś miałem się okazję z takimi spotkać w ostatnich paru latach. Nie wiem, jaka jest twoja opinia na temat feudu Jimmy Jacobs vs BJ Whitmer? Dla mnie to prawdziwa perełka. Dojrzewać zaczął od samego początku 2006, w tle miłości Jimmy'ego do Lacey. Potem boom (nie będę spoilerował, ci, którzy oglądali w tym czasie ROH domyślą się pewnie o co chodzi), następnie świetne walki z kilkoma ryzykownymi spotami, a na drugim planie świetne romance angle, w których Jacobs walczył o serce Lacey. No i w kończu 31 marca 2007 roku Cage Match, będący do dziś w ścisłej czołówce moich ulubionych walk. Z realcji LA (ja widziałem tylko MV i kilka gal) ciekawe wydają się niemal roczne zmagania Chrisa Hero i Humana Tornado w PWG. Obecnie natomiast olbrzymim potencjałem kipi feud Jacobsa z Ariesem. Cały storyline, podobny styl i bardzo duże umiejętności obu zawodników a także możliwości związane z realnym życiem, gdzie to Lacey i Austin są parą. Póki co, budowane jest to w bardzo dobry, rozmyślny sposób.
Zasugerowałeś, że Austin ma lepsze ring skillsy od Rocka. Obaj co prawda mieli podobny styl, ale ciężko mi się zgodzić. People's Champ był bardziej wszechstronny. Austin głównie brawlował (a i nie był to brawl w stylu Necro czy Braina Damage'a, ale zwykły "tupaniec"), kilka power movesów, z narożnika jedynie Elbow Drop odziedziczony po Brecie Harcie i kompletne zero w kwestii tzw. tarzania ;) Rocky był bardziej stiffowy (jego "nadgarstków" nie powstydziliby się najlepsi ultraviolentowi brawlerzy), miał większy arsenał ciosów, zdarzało mu się okazjonalnie trochę potarzać a także według mnie miał o wiele większą charyzmę od Austina. Aczkolwiek zależy tu dużo od gustu. Stone Cold był bardzo naturalnym badassem. Można było spokojnie uwierzyć, że to pijak i amatorski bokser z pobliskiego miasta, który przyszedł zrobić zadymę. Rock zaś miał efektowniejsze catchphrase'y, dużo zmienia tonacji jak np. w przypadku sławnych segmentów z
No i nie chcę się czepiać, ale największy bump w historii przyjął Vic Grimes, nie Foley :) Powiedziałbym również, że Shane O'Mac potrafił bardziej zaszaleć od Micka, ale wcale się nie dziwię, że dla wielu zostanie legendą hardcore'u.
Fantastyczny felieton!
Cytat: Milos
Tylko, że bump Vica nie był zaplanowany.
Świetny felieton Zwiechu, fajnie że w końcu przerwałeś milczenie;))) Mam nadzieję, że częściej będziesz coś pisywał, niekoniecznie nawet tak bardzo rozbudowane teksty, ale też zwykłe posty, bo solidnych dyskutantów nigdy zbyt wiele;)
Nie będę się odnosił do całości tekstu, bo w większości spraw mam zdanie zbieżne z Twoim, ale jest kilka punktów z którymi bym polemizował...
1. Undertaker. Jest sporo racji w tym co napisałeś, ale ja jednak skłaniałbym się umieścić Takera w gronie main eventerów. Fakt - Taker nigdy nie targał ciężaru Federacji na swoich barkach jak Rock, Austin, czy Hart, ale przez cały czas, od samego początku był jej kamieniem węgielnym, jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci WWF (ze względu na gimmick, of course), gościem którego feudy (nawet z jakimiś gównianymi oponentami pokroju Gonzaleza czy Kamali) zawsze przyciągały olbrzymią uwagę marków (nie oszukujmy się, gimmick Callaway'a od zawsze był przez nich uwielbiany), chociażby przez swoją "nadnaturalną" otoczkę. Co by nie mówić - Taker pokonał w ringu chyba wszystkie największe nazwiska u Vince'a, cały czas (no, może poza okresem "American Bad Ass") był cholernie mocno pushowany (już na samym początku kariery podłożono mu samego Hogana!) i pomimo tych wszystkich lat w niemal takim samym gimmicku - nadal sprawia, że marki robią w galoty podczas jego wejścia. Pomijam już nawet to, ile nazwisk wypromował Taker, bo to akurat niewiele ma do rzeczy w tym temacie. Nie uważam, by mic skillsy były tu jakimś czynnikiem dyskwalifikującym Callaway'a z grupy main eventerów. Jego gimmick był właśnie tak budowany a nie inaczej (koleś niewiele mówi, ale demoluje wszystkich jak leci) a w gimmicku American Bad Ass czy Red Devil Taker udowodnił, że przy mikrofonie radzi sobie bardzo dobrze. A to, że mocny start zawdzięcza prawie w całości swojemu mrocznemu gimmickowi? Cóż, Sting także najbardziej zabłysnął (chodzi mi tu o uwielbienie fanów) w mrocznym gimmicku Kruka (gdzie notabene także prawie wcale nie używał mic skillsów) a nikt nie podważy tego, że jest Ikoną WCW... Co do obecnej popularności Takera, to odnośnie Mysteria - faktycznie mogłoby być różnie podczas ich walki (dzieciaki pewnie byłyby za tym biednym, słabszym Rey'em - wiecznym underdogiem), ale Cena??? Ręczę Ci, że jeżeli postawiłbyś Takera na przeciwko Jaśka, to Cenaminator zostałby zagwizdany na śmierć. No chyba że mówimy tu o popularności równej ilości sprzedanego merchandise'u - wówczas dzieciaki pewnie postawiłyby na gadżety BezCennego. Jeżeli jednak weźmiemy popularność przekładającą się na pop fanów, to Taker wciąga Cenę nosem a i co do Rey'a - mogłoby być różnie. Reasumując - uważam, że Taker to zdecydowanie wrestler "pierwszoligowy" i zdecydowanie należy mu się miejsce wśród main eventerów.
2. DDP. Z tego co napisałeś wyłonił się obraz Page'a jako słabego wrestlera, który nie zasługiwał na otrzymany push. Z tym zdecydowanie bym polemizował. DDP zapewne nie można nazwać "talentem", ale ja uznałbym go za jednego z najlepszych workerów w WCW. Page był świetnym showmanem, dobrze radził sobie z mic'em, był zawsze over z fanami (kochany face i znienawidzony heel), robił bardzo dobre walki - co zdecydowanie upoważniało go do tego by otrzymać push na main eventera (w której to roli sprawdził się bardzo dobrze). Poza tym Page należy do tej niewielkiej grupki, która przeszła całą długą drogę od "nizin" aż do main eventów i swoją pozycję zawdzięcza ciężkiej pracy (rozsądnie i regularnie dawkowany push a nie jakaś "winda w górę") a nie układom (nie przeceniałbym tu roli Nash'a w sprawie promowania DDP). Ja tam zawsze uważałem DDP za jednego z najciekawszych wrestlerów WCW i śmiem twierdzić, że jego pozycja main eventera była zdecydowanie zasłużona i okupiona jego ciężką pracą. Jeżeli było faktycznie tak jak napisałeś, że DDP jak nie miał szczegółowo rozpisanej walki, to się gubił - to mogę powiedzieć tylko tyle, że jakoś nigdy nie rzuciło mi się to w oczy, tak więc albo wszystkie walki miał rozpisane tip-top:))) albo jednak potrafił czasami składnie coś zaimprowizować.
Cytat: SixKiller
Six - zyski Fedu to nie tylko sprzedany merchandise, ale też wrestlerzy/walki dla których ludzie przychodzą na gale i wykupują PPV's a match'e Callawaya zawsze cieszyły się (i nadal cieszą) ogromnym zainteresowaniem fanów, tak więc z tym brakiem dochodowości Takera, to chyba nie do końca jest tak.
Niestety nie mam dostępu do informacji, ile przez ostatnie lata zarobił Cena, a ile Undertaker. W ciemno więc stawiam, że różnica jest znaczna. Ale jest jedna rzecz, która mnie, jako bacznego obserwatora tego, co się w naszym środowisku dzieje, śmieszy. Mianowicie, w 2003 r. niektórzy, nawet uznani fani, głośno domagali się przejścia Takera na emeryturę. Bo nie robi już dobrych walk i takie tam. Minęło pięć lat i Taker znów jest osobą, o której nie można wypowiedzieć się źle pod groźbą śmierci ;). Nie wiem, czy to gimmick czy obniżona poprzeczka. Bo przecież eliksiru młodości się nie napił, więc nawet jeśli jest lepszy niż w tamtym okresie, to na pewno nie dużo. Lubię go i wiem, że co nieco dla WWE zarobił, ale myślę, że choćby z powodu emocji, jakie wywołuje Cena, main eventy z jego udziałem cieszyły się większym zainteresowaniem.
Eeee, bez przesady Six. Taker to nie żadna święta krowa, tak więc jeżeli ktoś ma uzasadnione obiekcje - można po nim śmiało jechać aż kurz poleci :D Chodzi tylko o to, by miało to jakieś logiczne uzasadnienie a nie było sztuką dla sztuki (bo np. go nie lubię). Powiem tak, Taker z pewnością nie odmłodniał, może wziął się za siebie, może to przez fakt, że zaczął pukać dużo młodszą dupę (McCool), ale obiektywnie jak patrzę na Callaway'a sprzed paru lat i obecnie, to ten obecny wydaje mi się sporo lepszy. Toczy ciekawsze pojedynki niż wtedy, nie oszczędza się w ringu, jak trzeba to jobbuje - koleś na prawdę jak na swoje lata daje radę a więc nie widzę powodu, by go gnoić. Bez picu parę lat wstecz prezentował się o wiele gorzej i były uzasadnione powody do narzekania.
Cytat: SixKiller
Nikt nie mówi, że nie. Przecież BezCenny był w tym okresie "twarzą" WWE i jego push kasował nawet promocję Goldberga. Taker zawsze był liczącym się, pierwszoligowym "graczem", ale często pozostawał w cieniu tzn. nie był tym "najbardziej wypromowanym" w danym momencie graczem, chociaż popularność i stałych fanów ma olbrzymią ilość od lat. Różnica pomiędzy takim Ceną, Batistą a Takerem jest taka, że pomimo ich "zyskowności", to nie o nich będą wspominać w annałach WWE, ale o Ikonach takich jak Taker czy HBK. Sztuczne twory pokroju Ceny czy Batisty mają określony - z reguły krótki - termin przydatności do użycia :twisted: Ikony są wieczne...